Wchodzę tutaj, by ku pamięci wkleić słów kilka i fotek z mojego życia. Kilka komentarzy pod ostatnim postem (bardzo dziękuję) pozwoliło mi myśleć, że jednak ktoś tutaj zagląda więc radość moja niezmierna zmobilizowała mnie do wpisu.
Mój kwiecień to czas, kiedy ogród zaczyna tętnić życiem. Ja zachwycam się każdym źdźbłem które wyłania się z ziemi, każdym pąkiem i każdym promieniem słońca.
Spaceruję po moim ogrodzie i czekam na każdy dzień z dobrą pogodą by móc bez ryzyka rozchorowania się pogrzebać w ziemi i umęczyć się tak prawdziwie, przyjemnie. Niestety ostatnio klimat zmienia się tak okropnie, że w moim regionie niestety prawie nie występują bezwietrzne dni.Cóż, nie pozostaje mi nic innego jak kraść chwile ciepła i wówczas oddawać się pielęgnacji mojego ogrodu.
Kilka tygodni temu wybrałam się do Ikei po zasłony do altany. Nie byłabym sobą by nie przywieźć ze sobą innych pierdołek. Zakochałam się na przykład w granatowym wazonie...Widziałam go oczyma wyobraźni na dużym stole w salonie z wiosenną gałęzią z mojego ogrodu
Jak widać, wazon zagościł w towarzystwie ażurowych jajek kupionych kilka lat temu na powielkanocnej wyprzedaży. W tym roku powstrzymałam się od dokupowania świątecznych dekoracji.
Szafki uginają się od nadmiaru durnostojek i tak naprawdę ostatnio coraz bardziej ograniczam ich ilość w domku. Ale nie, nie!!!!Nie wyrzekam się ich całkiem. Po prostu nie wyjmuję z pudeł wszystkiego a raczej tworzę roszady na rzecz zmienności . W sumie w tym roku ja kupiłam jednego zająca którego usadowiłam w skrzyni z mchem i wiosennymi kwiatkami.
Oczywiście nie mogło tez zabraknąć na wielkanocnym stole rzeżuchy. Tę od lat sieję w skorupkach po jajkach i ustawiam w stojaku z ptaszkiem niegdyś kupionym również na poświątecznej wyprzedaży.
Nowym nabytkiem w moim domku są dwa świąteczne wianuszki na stół które Dorosła kupiła w Kiku dużo przed świętami
Stokrotki zerwane okazyjnie na dzikiej łące, tuż przed domem znajomych ...
U mnie w domku wciąż wstawiam coś do wazonów, choć tym razem za wazon robi kieliszek, ha ha:)))))
Dość długo na parapecie stały brzozowe gałązki z dodatkiem kilku goździków.
Tutaj mogę też pochwalić się cudnym wazonem upolowanym na targu staroci.
A tuż przed Wielkanocą zmiana kwiatów. Te dostałam od męża na urodziny które przypadały w Wielki Czwartek.
Był też tort
I prezenty:))))
Moi bliscy wiedzą o czym marzę i co uwielbiam
Jak widać ja już przed Wielkanocą świętowałam, a później to już śniadanko Wielkanocne...
...i słodkie nicnierobienie.
Dziś przed wieczorem kiedy wiatr z lekka zelżał wyszłam do ogrodu trochę pogrzebać w ziemi. Niestety zmrok zapadł szybciej niż bym tego chciała i trzeba było wracać. W kącie ogrodu jednak moje psy zaczęły dziwnie szczekać. Poszłam sprawdzić i ogromnie się ucieszyłam na ten widok. Do mojego ogrodu bowiem zawitał jeż. Och, jakżebym chciała by u mnie zamieszkał:)
Tak więc powoli mija kwiecień przygotowując nas na najpiękniejszy miesiąc w roku. Miesiąc pełen kwiatów, słońca, długich dni i krótkich nocy.
A następny wpis będzie pewnie o moich tworkach. Zapraszam do czytania i zostawcie ślad, że tu byliście.
Do napisania...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PARAPET. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PARAPET. Pokaż wszystkie posty
środa, 24 kwietnia 2019
środa, 27 lutego 2019
AMERYKA.PL OPOWIEŚCI O POLAKACH W USA. MIKA CZYTA.
Dzisiaj premiera "Ameryka.pl. Opowieści o Polakach w USA."
Książkę mogłam przeczytać przedpremierowo dzięki Wydawnictwu Znak i baaaardzo jestem z tego zadowolona. Ogólnie nie często sięgam po reportaż ponieważ moim ulubionym gatunkiem jest obyczajówka ale ostatnio postanowiłam posmakować różnych gatunków.
"Ameryka.pl. Opowieści o Polakach w USA" Doroty Malesy to dziesięć opowieści o ludziach, którzy wyjechali do Stanów w poszukiwaniu szczęścia. Każda historia jest inna a bohaterów łączy jedno marzenie, marzenie o bogactwie, sławie i życiu w luksusie. Niestety często wyobrażenie o Ameryce z jakim wyjeżdżali z kraju znacznie mija się z rzeczywistością tam panującą. Bohaterowie by przetrwać w Stanach muszą się zmierzyć z wieloma trudnościami. By móc się utrzymać podejmują się każdego zajęcia niekiedy wbrew sobie, swojemu sumieniu czy przekonaniom. Ciężka praca, brak szans na spełnienie marzeń i samotność burzą niekiedy plany z jakimi wyjeżdżali do Ameryki. W niektórych przypadkach również przekonać się możemy, że życie pisząc własne scenariusze potrafi zaprowadzić na szczyt kariery.
Historia każdego z bohaterów jest inna. W każdej opowieści przewija się jednak fakt różnorako pojętej solidarności z Polską. Naleciałości mentalności z ojczystego kraju, Polska tradycja i obyczaje przewijają się w życiu naszych bohaterów, stając się często odnośnikiem do funkcjonowania ich w innej, nieco egzotycznej rzeczywistości.
Autorka rozmawiając z bohaterami swoich historii wykazuje wiele empatii, nie ocenia, a jedynie stara się zrozumieć każdego z nich a oni otwierają się przed nią ujawniając szczegóły swej pogoni za szeroko pojętym American Dream.
Książka bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Każdą z dziesięciu opowieści czytałam z wielkim zainteresowaniem. Każda z nich dała mi możliwość spojrzenia pod innym kątem na odległą Amerykę.

Książka napisana w formie reportażu dała się przeczytać wręcz jednym tchem.
Do sięgnięcia po nią z pewnością zachęca również okładka. Statua wolności, doskonały symbol Ameryki przystrojona ludowym, czerwonymi koralami, doskonale kojarzącymi się z polskością to znakomite streszczenie książki zamknięte w okładkowej grafice.
Tymczasem w codziennym życiu coraz mniej będzie czasu na czytanie. Słońce każdego dnia coraz wyżej a zatem niebawem rozpocznie się czas wzmożonej pracy w ogrodzie. Narazie pomyłam okna w domku i choć przypłaciłam za to przeziębieniem to jednak widok bardzo cieszy.

Przy okazji zmieniłam zasłonki i dodatki dekoracyjne. Tym razem padło na granatowy. Uwielbiam to kolorystyczne połączenie. Drewno, biel i granat uważam za połączenie idealne. Czasem lubię wzbogacić je musztardowym czy może raczej ugrowym detalem.
Nowoczesność mebli jakie zagościły i nas po remoncie jaki miał miejsce dwa lata temu nie przemawiała do mnie więc z czasem wprowadzam do wnętrza drobne dodatki retro, romantyczne czy vintage. Czasem porwę się na boho, czasem scandi ...pełen eklektyzm:)))))

Na kanapie pojawiły się zupełnie nowe poduchy. To ostatni nabytek z Jysk. Ważki to jeden z moich ulubionych printów.

Dla miłośniczki dżinsowego koloru w tym sklepie jest teraz raj. Ja wyszłam ostatnio obładowana zakupami. Ot choćby "serweta " na stole to też zakup z Jyska, z tym , że zmieniłam docelowość tego zakupu ponieważ to nie serweta a ściereczka. Cóż, na chwilę obecną wpisała się w wystrój stołu i stolika kawowego.(komplet dwóch ściereczek w tej samej gamie kolorystycznej)

Oczywiście oprócz granatowych elementów kupiła też inne , głównie w kolorze pudrowego różu. Będą na "ZAŚ.
Tak więc wiosna zbliża się wielkimi krokami, lecz nim dojdzie do nas ja wprowadziłam ją już na mój parapet.

środa, 4 kwietnia 2018
WIELKANOCNIE
Są pewne daty w kalendarzu w odniesieniu do których odliczamy czas. Czas odliczania do Wielkanocy już za nami i dekoracje związane z tym świętem zdają się jakby przebrzmiałe. A jak wyglądał mój domek w tym wielkanocnym czasie? Jak zwykle na półkach zasiadły zające, zazieleniła się rzeżucha i tylko taras w tym roku nie przystrojony ponieważ wciąż czeka na remont:((
Drabinka Aniela dostała iście świąteczną dekorację
Parapet w bieli...
Na małym stole hiacynty wyjęte z plastikowej donicy i włożone do szklanego naczynia.
Najpierw tylko z obietnicą kwitnienia...
...by po chwili wystrzelić pełnymi kwiatami
Na dużym stole stroik skomponowany własnoręcznie
Tu i ówdzie jeszcze trochę zieleni
A w ogrodzie wiosna nieśmiało się przedziera...
Dziś słonecznie u nas i oby tak pozostało. A poniżej kilka deszczowych fotek z Wielkiej Soboty.
Drabinka Aniela dostała iście świąteczną dekorację
Parapet w bieli...
Na małym stole hiacynty wyjęte z plastikowej donicy i włożone do szklanego naczynia.
Najpierw tylko z obietnicą kwitnienia...
...by po chwili wystrzelić pełnymi kwiatami
Na dużym stole stroik skomponowany własnoręcznie
Tu i ówdzie jeszcze trochę zieleni
A w ogrodzie wiosna nieśmiało się przedziera...
Dziś słonecznie u nas i oby tak pozostało. A poniżej kilka deszczowych fotek z Wielkiej Soboty.
środa, 21 marca 2018
DROBIAZGI
Zastój zimowy trwa i choć wiosna próbuje przedrzeć się przez szczelną zimową pelerynę to jednak ciężko jej to idzie. Niby kilka dni próbowała królować i już zdawać się mogło że to jej zwycięstwo a jednak zima nadal trwa. Nie pomógł nawet kalendarz który dziś ogłosił pierwszy dzień wiosny...Dziś zdjęłam firanki i chyba czas na pucowanie okien czego szczerze nienawidzę. Być może moja niechęć do tego zajęcia wynika z tego, że nie trafiłam jeszcze na dobrą ściereczkę, która nie pozostawia smug. Przy okazji mycia okien zmienią się z pewnością dekoracje, bo czas by już sięgnąć po wielkanocne gadżety.
Tymczasem na parapecie kilka wiosennych kwiatków
Wcześniej jedno z krzeseł zajmowała campanula, która teraz mieszka w starej wazie na drabince:)))
Na drabince zamieszkał również bluszcz, który zapewne nie zagości u mnie na dłużej ponieważ nie mam ręki do bluszczy. Wszystkie poprzednie niestety uschły a ja każdej wiosny spragniona zieleni kupuję nowe. W tym roku zakupiłam dwa:)
Motyw kwiatowy zagościł też na drugim parapecie w postaci lampioników. Kupione jakiś czas temu w biedronce świeczki wypaliły się a teraz wkładam do środka podgrzewacze i mam świetne lampiony na wiosnę:)
Tak drobiazgami, kwiatami i zielenią próbuję przywołać wiosnę. Kiedy nadejdzie? Trudno przewidzieć. A zatem, oby do wiosny:) Tej prawdziwej!!!
Tymczasem na parapecie kilka wiosennych kwiatków
Wcześniej jedno z krzeseł zajmowała campanula, która teraz mieszka w starej wazie na drabince:)))
Na drabince zamieszkał również bluszcz, który zapewne nie zagości u mnie na dłużej ponieważ nie mam ręki do bluszczy. Wszystkie poprzednie niestety uschły a ja każdej wiosny spragniona zieleni kupuję nowe. W tym roku zakupiłam dwa:)
Motyw kwiatowy zagościł też na drugim parapecie w postaci lampioników. Kupione jakiś czas temu w biedronce świeczki wypaliły się a teraz wkładam do środka podgrzewacze i mam świetne lampiony na wiosnę:)
Tak drobiazgami, kwiatami i zielenią próbuję przywołać wiosnę. Kiedy nadejdzie? Trudno przewidzieć. A zatem, oby do wiosny:) Tej prawdziwej!!!
niedziela, 18 lutego 2018
KIEDY SŁOŃCE ZAGLĄDA DO DOMU
Zimowy czas nie rozpieszcza nas dużą ilością promyków słonecznych. Tegoroczna zima to kolejna z tych, o których powiedzieć by można, że wcale nią nie jest. We wspomnieniach mogę wygrzebać zimy kiedy śnieg sięgał kolan, mróz szczypał w nosy a słońce odbijające się o białe płachty pól oślepiało niemiłosiernie. Piękne to wspomnienia...Tak, i z tego trzeba się cieszyć. Ja mam choć co wspominać, gdy tymczasem małe dzieci wręcz nie znają zimy. Maluchom kojarzy się ona głównie z feriami, sztucznymi lodowiskami w mieście czy wyjazdem na modne narty. Czasy się zmieniają i ciekawa jestem czy ktoś zna taką zimę o której na samą myśl się uśmiecham.
Moja zima, to zima na wsi, gdzie mieszkam od urodzenia. Świat wtedy był zupełnie inny. Jako dziecko budziłam się opatulona wielką, ciężką pierzyną, taką z prawdziwego pierza, które mama wraz z sąsiadkami darły w zimowe wieczory. Siadały wówczas zazwyczaj w kuchni, bo tam było najcieplej, wokoło wielkiej balii wypełnionej kaczym pierzem, które zbierane było przez cały sezon. Każda brała garść na kolana i odrywała od "rdzenia" tylko tę miękką część pióra. Tak spędzały całe wieczory, całymi tygodniami zmieniając tylko domy. Później szyły poszwy, które wypełniały miękkimi piórkami by stworzyć w zależności od potrzeby poduchy bądź pierzyny. Na takie "darcie pierza" mama zawsze ze sobą mnie zabierała. Biegaliśmy zawsze z innymi dzieciakami wzbijając w powietrze puch i wnerwiając niesamowicie tym nasze mamy. Czasem siadaliśmy cichutko i podsłuchiwaliśmy ich dorosłe rozmowy. Dla nas to była rozrywka ale i dla naszych mam to praca powiązana z przyjemnością. Spotkania te zawsze owocowały nowymi plotkami, żartami, śmiechem no i oczywiście kolejnymi cieplutkimi pierzynami. Dziś większość maluchów nie zna tego słowa bądź nie wie jak taka pierzyna wygląda. Ja budziłam się pod taką każdego dnia. Drewniane okna, które nie miały nic wspólnego ze współczesnymi, zamalowane były całe przez mróz. Czarodziejskie kwiaty wtedy nie wydawały mi się tak piękne jak wspomnienie o nich. Zasłaniały widoczność na tyle, że przez szyby nie było nic widać. Biegłam zawsze do kaflowego pieca by poczuć choć odrobinę ciepała, które zatrzymał z poprzedniego dnia. W kuchni za to zawsze było ciepło. Mama wstawała bardzo wcześnie, rozpalała pod kuchnią węglową i zagotowywała na niej wodę na herbatę. W ciągu dnia umawialiśmy się z dzieciakami z całej wsi na sanki. Trudno w to teraz uwierzyć ale bez telefonów czy internetu potrafiliśmy się skrzyknąć tak, by było nas naprawdę wielu. Opatuleni szalikami, w czapach robionych na drutach przez nasze mamy i babcie, w wełnianych rękawicach, szliśmy czasem spory kawałek drogi by pozjeżdżać z jakiejś górki. Nikt z nas, wiejskich dzieciaków nie słyszał o bieliźnie termicznej, nieprzemakalnych spodniach czy soft-shellach. Ciągnęliśmy za sobą drewniane sanki lub hit mojego dzieciństwa - worki po nawozach wypełnione słomą. Spędzaliśmy kilka godzin na "górkach" i wracaliśmy do domu przemoknięci do suchej nitki,zmarznięci na kość i w super humorach. W domu zjadaliśmy chętnie bez wybrzydzania obiad, który też różnił się od tych teraźniejszych w dużym stopniu. Mama porozwieszała ubrania do wyschnięcia na piecu kaflowym bądź na sznurku rozciągniętym nad kuchnią węglową by następnego dnia móc znowu je włożyć , iść na sanki i wrócić do domu w mokrych skarpetach z piekącymi od mrozu policzkami. Takie to były czasy. Wtedy być może tego nie doceniałam lecz z perspektywy czasu jakiż to był piękny czas.
Dziś słońce z łatwością może zajrzeć zimą do domu. Centralne ogrzewanie i okna nowej generacji nie pozwolą zwyciężyć mrozowi choć...i jego raczej zimą nie ma:(
Czasem wnerwia mnie wirujący kurz widoczny w promieniach słońca ale wszystko ma swój urok...
Ciekawa jestem jakie zimy będą przeżywać moi praprawnukowie?
A Wy, pamiętacie takie zimy o jakich wspomniałam,te jakże inne od teraźniejszych...
Moja zima, to zima na wsi, gdzie mieszkam od urodzenia. Świat wtedy był zupełnie inny. Jako dziecko budziłam się opatulona wielką, ciężką pierzyną, taką z prawdziwego pierza, które mama wraz z sąsiadkami darły w zimowe wieczory. Siadały wówczas zazwyczaj w kuchni, bo tam było najcieplej, wokoło wielkiej balii wypełnionej kaczym pierzem, które zbierane było przez cały sezon. Każda brała garść na kolana i odrywała od "rdzenia" tylko tę miękką część pióra. Tak spędzały całe wieczory, całymi tygodniami zmieniając tylko domy. Później szyły poszwy, które wypełniały miękkimi piórkami by stworzyć w zależności od potrzeby poduchy bądź pierzyny. Na takie "darcie pierza" mama zawsze ze sobą mnie zabierała. Biegaliśmy zawsze z innymi dzieciakami wzbijając w powietrze puch i wnerwiając niesamowicie tym nasze mamy. Czasem siadaliśmy cichutko i podsłuchiwaliśmy ich dorosłe rozmowy. Dla nas to była rozrywka ale i dla naszych mam to praca powiązana z przyjemnością. Spotkania te zawsze owocowały nowymi plotkami, żartami, śmiechem no i oczywiście kolejnymi cieplutkimi pierzynami. Dziś większość maluchów nie zna tego słowa bądź nie wie jak taka pierzyna wygląda. Ja budziłam się pod taką każdego dnia. Drewniane okna, które nie miały nic wspólnego ze współczesnymi, zamalowane były całe przez mróz. Czarodziejskie kwiaty wtedy nie wydawały mi się tak piękne jak wspomnienie o nich. Zasłaniały widoczność na tyle, że przez szyby nie było nic widać. Biegłam zawsze do kaflowego pieca by poczuć choć odrobinę ciepała, które zatrzymał z poprzedniego dnia. W kuchni za to zawsze było ciepło. Mama wstawała bardzo wcześnie, rozpalała pod kuchnią węglową i zagotowywała na niej wodę na herbatę. W ciągu dnia umawialiśmy się z dzieciakami z całej wsi na sanki. Trudno w to teraz uwierzyć ale bez telefonów czy internetu potrafiliśmy się skrzyknąć tak, by było nas naprawdę wielu. Opatuleni szalikami, w czapach robionych na drutach przez nasze mamy i babcie, w wełnianych rękawicach, szliśmy czasem spory kawałek drogi by pozjeżdżać z jakiejś górki. Nikt z nas, wiejskich dzieciaków nie słyszał o bieliźnie termicznej, nieprzemakalnych spodniach czy soft-shellach. Ciągnęliśmy za sobą drewniane sanki lub hit mojego dzieciństwa - worki po nawozach wypełnione słomą. Spędzaliśmy kilka godzin na "górkach" i wracaliśmy do domu przemoknięci do suchej nitki,zmarznięci na kość i w super humorach. W domu zjadaliśmy chętnie bez wybrzydzania obiad, który też różnił się od tych teraźniejszych w dużym stopniu. Mama porozwieszała ubrania do wyschnięcia na piecu kaflowym bądź na sznurku rozciągniętym nad kuchnią węglową by następnego dnia móc znowu je włożyć , iść na sanki i wrócić do domu w mokrych skarpetach z piekącymi od mrozu policzkami. Takie to były czasy. Wtedy być może tego nie doceniałam lecz z perspektywy czasu jakiż to był piękny czas.
Dziś słońce z łatwością może zajrzeć zimą do domu. Centralne ogrzewanie i okna nowej generacji nie pozwolą zwyciężyć mrozowi choć...i jego raczej zimą nie ma:(
Czasem wnerwia mnie wirujący kurz widoczny w promieniach słońca ale wszystko ma swój urok...
Ciekawa jestem jakie zimy będą przeżywać moi praprawnukowie?
A Wy, pamiętacie takie zimy o jakich wspomniałam,te jakże inne od teraźniejszych...
Subskrybuj:
Posty (Atom)