środa, 28 lutego 2018

GARDENIA

Po raz pierwszy miałam okazje wybrać się na targi ogrodnicze Gardenia do Poznania i choć ogólnie nie wywarły one na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, to nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła czegoś dla siebie. Jeden z sektorów poświęcony był dekoracjom do domu, głównie bożonarodzeniowym i wielkanocnym. Szkoda, że mało było całorocznych dekoracji, no i tych stricte związanych z ozdabianiem ogrodów, altan, tarasów. Niemniej jednak parę złotych zostawiłam u wystawców a żeby było zabawniej część z zakupionych gadżetów zaraz potłukłam:(((




 

Na dłuższą chwilę zatrzymało stoisko na którym królowały drewniane, urocze osłonki na doniczki.



Artystyczna dusza na dłuższą chwilę zatrzymała mnie przy stoisku z rękodziełem. Bardzo teraz żałuję, że nic tam nie kupiłam, oj bardzo...








Dekoracje florystyczne to kolejny element targów który bardzo mi się podobał, a największe wrażenie zrobił na mnie boks Małgorzaty Niskiej.








Bardzo podobają mi się te powyższe dekoracje kwiatowe, są dokładnie w moim stylu. Z innych florystycznych pracowni też można było zaczerpnąć garść inspiracji i zachwycić się pięknem formy.










Na targach można było kupić wiele sadzonek, cebulek kwiatowych, drzewek owocowych a także zapoznać się z ofertą maszyn ogrodniczych. Mnie jednak brakowało konkretnych aranżacji ogrodowych i tarasowych. Niewiele też można było zobaczyć w kwestii małej architektury ogrodowej...cóż to moja opinia choć pewnie zdania są podzielone.

niedziela, 18 lutego 2018

KIEDY SŁOŃCE ZAGLĄDA DO DOMU

Zimowy czas nie rozpieszcza nas dużą ilością promyków słonecznych. Tegoroczna zima to kolejna z tych, o których powiedzieć by można, że wcale nią nie jest. We wspomnieniach mogę wygrzebać zimy kiedy śnieg sięgał kolan, mróz szczypał w nosy a słońce odbijające się o białe płachty pól oślepiało niemiłosiernie. Piękne to wspomnienia...Tak, i z tego trzeba się cieszyć. Ja mam choć co wspominać, gdy tymczasem małe dzieci wręcz nie znają zimy. Maluchom kojarzy się ona głównie z feriami, sztucznymi lodowiskami w mieście czy wyjazdem na modne narty. Czasy się zmieniają i ciekawa jestem czy ktoś zna taką zimę o której na samą myśl się uśmiecham.
Moja zima, to zima na wsi, gdzie mieszkam od urodzenia. Świat wtedy był zupełnie inny. Jako dziecko budziłam się opatulona wielką, ciężką pierzyną, taką z prawdziwego pierza, które mama wraz z sąsiadkami darły w zimowe wieczory.  Siadały wówczas zazwyczaj w kuchni, bo tam było najcieplej, wokoło wielkiej balii  wypełnionej kaczym pierzem, które zbierane było przez cały sezon. Każda brała garść na kolana i odrywała od "rdzenia" tylko tę miękką część pióra. Tak spędzały całe wieczory, całymi tygodniami zmieniając tylko domy. Później szyły poszwy, które wypełniały miękkimi piórkami by stworzyć w zależności od potrzeby poduchy bądź pierzyny. Na takie "darcie pierza" mama zawsze ze sobą mnie zabierała. Biegaliśmy zawsze z innymi dzieciakami wzbijając w powietrze puch i wnerwiając niesamowicie tym nasze mamy. Czasem siadaliśmy cichutko i podsłuchiwaliśmy ich dorosłe rozmowy. Dla nas to była rozrywka ale i dla naszych mam to praca powiązana z przyjemnością. Spotkania te zawsze owocowały nowymi plotkami, żartami, śmiechem no i oczywiście kolejnymi cieplutkimi pierzynami. Dziś większość maluchów nie zna tego słowa bądź nie wie jak taka pierzyna wygląda. Ja budziłam się pod taką każdego dnia. Drewniane okna, które nie miały nic wspólnego ze współczesnymi, zamalowane były całe przez mróz. Czarodziejskie kwiaty wtedy nie wydawały mi się tak piękne jak wspomnienie o nich. Zasłaniały widoczność na tyle, że przez szyby nie było nic widać. Biegłam zawsze do kaflowego pieca by poczuć choć odrobinę ciepała, które zatrzymał z poprzedniego dnia. W kuchni za to zawsze było ciepło. Mama wstawała bardzo wcześnie, rozpalała pod kuchnią węglową i zagotowywała na niej wodę na herbatę. W ciągu dnia umawialiśmy się z dzieciakami z całej wsi na sanki. Trudno w to teraz uwierzyć ale bez telefonów czy internetu potrafiliśmy się skrzyknąć tak, by było nas naprawdę wielu. Opatuleni szalikami, w czapach robionych na drutach przez nasze mamy i babcie, w wełnianych rękawicach, szliśmy czasem spory kawałek drogi by pozjeżdżać z jakiejś górki. Nikt z nas, wiejskich dzieciaków nie słyszał o bieliźnie termicznej, nieprzemakalnych spodniach czy soft-shellach. Ciągnęliśmy za sobą drewniane sanki lub hit mojego dzieciństwa - worki po nawozach wypełnione słomą. Spędzaliśmy kilka godzin na "górkach" i wracaliśmy do domu przemoknięci do suchej nitki,zmarznięci na kość i w super humorach. W domu zjadaliśmy chętnie bez wybrzydzania obiad, który też różnił się od tych teraźniejszych w dużym stopniu. Mama porozwieszała ubrania do wyschnięcia na piecu kaflowym bądź na sznurku rozciągniętym nad kuchnią węglową by następnego dnia móc znowu je włożyć , iść na sanki i wrócić do domu w mokrych skarpetach z piekącymi od mrozu policzkami. Takie to były czasy. Wtedy być może tego nie doceniałam lecz z perspektywy czasu jakiż to był piękny czas.
Dziś słońce z łatwością może zajrzeć zimą do domu. Centralne ogrzewanie i okna nowej generacji nie pozwolą zwyciężyć mrozowi choć...i jego raczej zimą nie ma:(
Czasem wnerwia mnie wirujący kurz widoczny w promieniach słońca ale wszystko ma swój urok...






Ciekawa jestem jakie zimy będą przeżywać moi praprawnukowie?
A Wy, pamiętacie takie zimy o jakich wspomniałam,te jakże inne od teraźniejszych...